Prawda patriarchatu
Naszą naturę ukształtowała nasza prehistoria. Człowiek współczesny przejawiający zachowania religijne, używający broni i zdolny żeglować po akwenach morskich ukształtował się ostatecznie 50 tysięcy lat temu. Korzenie naszego gatunku sięgają jednak aż 300 tysięcy lat w przeszłość, gdy wyodrębnił się gatunek homo sapiens. Najodleglejsza przeszłość człowieczeństwa, jak wskazuje w swojej książce „Dzieje człowieka od jego początków do IV tysiąclecia p.n.e.” paleoantropolog Ian Tattersall, to zaś od 13 mln. do 5 mln. lat temu, gdy linia ewolucyjna prowadząca do homo sapiens oddzieliła się od linii prowadzących do naszych najbliższych ewolucyjnych krewnych – szympansów i bonobo.
W międzyczasie, jak pisze ten sam autor, człowiekowate wyszły z lasów na sawanny i przybrały postawę wyprostowaną (6 mln. lat temu), zaczęły posługiwać się narzędziami (3,3 mln. lat temu), powiększyły się rozmiary ich mózgów (2,3 mln. lat temu), rozpoczęły kolonizację Eurazji (2 mln. lat temu), zaczęły używać ognia (1,5 mln. - 0,5 mln. lat temu). Pisana historia cywilizowanej ludzkości jest więc zaledwie mgnieniem oka na tle naszej historii naturalnej.
Człowiek jako „naga małpa”
Nasze mózgi, organizmy, ciała, ich biologię i biochemię ukształtowała nasza prehistoria. Ewolucyjnie wciąż jesteśmy „nagimi małpami” przemierzającymi w kilkunastoosobowych klanach afrykańskie sawanny. To, że relaksują nas kolory zielony i błękitny to, jak zwraca uwagę w książce „Kanon. Wyprawa galopem przez piękne podstawy nauki” Natalie Anger, dziedzictwo tamtych czasów, gdy nasi przodkowie w regionie Wielkiego Rowu Afrykańskiego widzieli wokół siebie zieleń traw i drzew a nad sobą błękit nieba. To, że potrafimy bez liczenia określić liczbę obiektów nie przekraczających pięciu, to zdolność wdrukowana w nasze mózgi przez fakt, że na przeciągu milionów lat nasi przodkowie widzieli przed sobą pięć palców swych własnych dłoni.
Nie inaczej rzecz ma się z naszymi relacjami społecznymi. Najlepiej czujemy się w grupie kilku-kilkunastu osób. Tylu mamy zazwyczaj przyjaciół, z którymi utrzymujemy zażyłe relacje towarzyskie. Tylu bohaterów liczą literackie i filmowe utwory fabularne. Tylu członków mają podstawowe jednostki wojskowe i drużyny sportowe. To, co przekracza tę liczbę, staje się w coraz większym stopniu „wspólnotą wyobrażoną”, zapamiętać bowiem możemy maksymalnie kilkadziesiąt osób – tyle, ile liczą sobie najliczniejsze archaiczne hordy ludzkie. To, co tej liczby nie sięga, pozostawia w nas wrażenie samotności.
Natura vs. ideologia
Tych adaptacji, potrzeb i formacji nie wykorzeni żadna ideologia, arbitralna filozofia ani religia. Zjawiska kulturowe istnieją znacznie krócej, niż formacje biologiczne. Tempo ewolucji kultury jest nieporównanie szybsze, niż tempo ewolucji biologicznej; zjawiska kulturowe mogą trwać dekady czy nawet miesiące, podczas gdy zmiany biologiczne następują na przeciągu milionów lat. Nie da się zatem zmienić biologii gatunku ludzkiego ani biologicznie warunkowanych cech natury ludzkiej, stosując inżynierię społeczną i kulturową.
Odkształcając środowisko naszego życia od naszych warunków naturalnych możemy co najwyżej doprowadzić do zwyrodnienia i degeneracji danego etnosu. Tak jak jednak kota nie wytresujemy do odżywiania wegańskiego (adeptki weganizmu na Zachodzie głodziły jedynie w ten sposób swoich kocich podopiecznych na śmierć), tak też na przykład nie wykorzenimy kulturowo męskiej agresji ani nie przystosujemy ludzkości do życia w społeczeństwie masowym. Możemy poddać ludzi inżynierii społecznej, farmakologicznej, kulturowej, czy nawet chirurgicznej, ale jedyne co w ten sposób osiągniemy, to zepsucie rasy.
Doktryny indywidualistyczne nigdy więc nie wykorzenią z nas potrzeby afiliacji we wspólnocie; potrzeby poczucia bezpieczeństwa, bliskości, ciepła osobowych więzi społecznych. Nigdy nie zastąpi ich anonimowa biurokracja ze swoimi żłobkami, szkołami, pomocą społeczną i całą infrastrukturą nowoczesnego „państwa opiekuńczego”. Więzi społecznych nie zastąpią również anonimowe masy czy to nowoczesnych „narodów”, czy oświeceniowej „ludzkości”, czy postmodernistycznych „ruchów miejskich”, czy marksistowskich „mas robotniczych”.
Naszej potrzeby zabezpieczenia socjalnego, transmisji kultury, holistycznej opieki medycznej, samoorganizacji i autonomii nie zastąpią żadne demokracje, socjalizmy, nacjonalizmy, stowarzyszenia, ani inne wytwory myśli nowoczesnej. Wykwitły one w odpowiedzi na potrzebę wspólnotowości. Wykwitły jednak już w społeczeństwach masowych i potrzebę tę próbują realizować przez odniesienie do społeczeństw masowych. To nie może się udać, ponieważ z tak dużych zbiorowości ludzkich można uformować co najwyżej tłum a nie organiczną wspólnotę. I rzeczywiście – noszące wiele cech histerii zachowania „nowoczesnych społeczeństw demokratycznych”, czego ostatni przykład mieliśmy podczas epidemii wirusa SARS CoV-2, bardziej przypominają reakcje wprawianego w ruch siłą bezwładności (w tym przypadku intelektualnej) tłumu niż świadomych i zwartych wspólnot.
Cywilizacja mas
Narzucane na skalę masową kolektywizmy, wszystkie owe próby lepienia „narodów”, „ras”, „klas”, „ludzkości” spośród zatomizowanych ludzkich tłumów, niszczą też naturalny policentryzm, pluralizm i polimorfizm społeczeństw. Doktryny kooperacji społecznej takie jak katolicyzm społeczny, korporacjonizm, nacjonalizm ekonomiczny – przyłożone do wielomilionowych, ogólnokrajowych, mas ludzkich wytłumiają naturalne procesy różnicowania i selekcji. Wygaszają inicjatywę, przedsiębiorczość, blokują konkurencję i dobór naturalny. W ten sposób dany lud i dana całość polityczna pogrąża się w stagnacji, traci sprężystość, kostnieje i obniża się jej pozycja konkurencyjna wobec innych społeczności.
Wyzwaniem przed jakim stoją dziś, w zasadzie wszystkie, czy w każdym razie niemal wszystkie, ludy na świecie jest wzrost liczebności, koncentracja i centralizacja, a w efekcie powstanie anonimowych społeczeństw masowych. Mające je w założeniu spajać doktryny kolektywistyczne nie działają. Indywidualizm powoduje atrofię kultury i degenerację rasy – szerzyć zaczynają się zboczenia, choroby psychiczne, niezaspokojone potrzeby społeczne przenoszone są na dobra materialne i znajdują wyraz w takich chorobliwych odruchach jak kompulsywny konsumpcjonizm, promiskuityzm płciowy czy zachowania przejawiane naturalnie wobec dzieci, które stosować się zaczyna wobec zwierząt domowych.
Tradycyjne klany
Wyjście z tego cywilizacyjnego potrzasku umożliwia powrót do naturalnych dla człowieka form życia. Czyli de-masyfikacja, de-koncentracja, de-centralizacja. Pluralizm, policentryzm, dynamizm, konkurencja i adaptacyjna elastyczność. Ale też wspólnota, bezpieczeństwo socjalne, emocjonalne, zdrowotne, kulturowe itd. Musimy na powrót zacząć żyć w klanach i hordach, które są całościami społecznymi „na ludzką miarę”. Wszystkim nam podobał się chyba film „Ojciec chrzestny” - a konkretnie, zawarty w jego fabule motyw patriarchalnego klanu. Wszyscy z zaciekawieniem spoglądamy na klany szkockie czy nawet polskie rody szlacheckie. To naturalny wyraz tej społecznej tęsknoty, podobnie jak fakt, że dobrze czujemy się w drewnianych wnętrzach ze skórą zwierzęcia na podłodze, wyraża naturalne potrzeby zdrowych osobników naszego gatunku.
Tradycyjne społeczności ludzkie to właśnie tego rodzaju klany, w zależności od okoliczności łączące się w liczniejsze hordy-konfederacje. Jedną z głośniejszych była grupa Pintupi Nine, uznawana za ostatnich rdzennych mieszkańców Australii, którzy nie mieli kontaktu z nowoczesną cywilizacją. W jej skład wchodziły dwie żony zmarłego patriarchy oraz ich siedmioro dzieci. Grupa zetknęła się z cywilizacją Białych w 1984 roku, wcześniej prowadząc zbieracko-łowiecki tryb życia na Pustyni Gibsona w zachodniej części kontynentu.
Na czele tradycyjnego klanu stał zatem mężczyzna-patriarcha, należeli zaś do niego – zależnie od stopnia liczebnego rozwinięcia danej grupy – młodsi bracia i kuzyni, żony, zniedołężniali starcy, synowie i córki. Wspólnie tworzyli gospodarstwo domowe, głową którego był mężczyzna. W skład tego gospodarstwa wchodzili też jednak niekiedy niewolnicy, a zawsze też zwierzęta, rośliny, dobytek, ziemia.
Tradycyjny światopogląd
Światopogląd człowieka tradycyjnego bliski jest temu, co religioznawcy określają dziś jako animizm. Dostrzega on elementy osobowości a zatem i podmiotowości również w istotach innych niż człowiek a nawet w zjawiskach przyrody, miejscach itp. We wszystkich ważnych i charakterystycznych elementach jego otoczenia, jego środowiska życia, człowiek tradycyjny dostrzega pierwiastek osobowy i traktuje te elementy podmiotowo. Współbytuje z przodkami, duchami przyrody, duchami opiekuńczymi miejsc, zwierzętami i roślinami.
Francuski antropolog Pascal Boyer w swojej książce „I człowiek stworzył bogów” stawia tezę, że człowiek, zacząwszy komunikować się mową z innymi przedstawicielami swojego gatunku, postrzegał inne elementy swojego otoczenia podobnie jak nich. Drzewa, zwierzęta, charakterystyczne elementy krajobrazu, obiekty astronomiczne i zjawiska atmosferyczne postrzegał tak, jak postrzegał ludzi. Widział w nich byty osobowe, rozmawiał z nimi i w takich kategoriach postrzegał swoje relacje z nimi. Według P. Boyera, z tego zrodziły się kulty fetyszystyczne, następnie bogowie patronujący danym dziedzinom życia, wreszcie zaś człowiek tworzyć zaczął coraz bardziej abstrakcyjne i uniwersalistyczne konstrukcje teologiczne, aż po ideę boga uniwersalnego.
Prawdziwość Mitu
Wyżej streszczona teoria francuskiego antropologa wydaje się prawdopodobna, choć, warto wspomnieć, niekoniecznie implikuje ateizm. Jak wiemy, różne gatunki zwierząt zupełnie inaczej postrzegają świat; dla przykładu, oko muchy pozwala jej widzieć swoje otoczenie inaczej niż psu oko psa, a oko psa pozwala mu widzieć swoje otoczenie inaczej niż pozwala na to człowiekowi jego oko. Żaden z tych sposobów postrzegania nie jest „lepszy”ani „gorszy”, wszystkie są natomiast możliwie najlepszą adaptacją do potrzeb osobników danego gatunku. Podobnie jest z ludzkimi światopoglądami – gdy dostarczają one obrazu rzeczywistości zarazem o dostatecznie niewielkim, we właściwej skali dokładności, marginesie błędu oraz dostatecznie sugestywnego i pobudzającego, są prawdziwe.
Światopogląd mityczny nie jest więc w niczym „gorszy” od światopoglądu scjentystycznego. Zwłaszcza, że ten pierwszy nader często posługuje się arbitralnymi modelami (np. cząstek elementarnych), będąc w wielu przypadkach jedynie techniką sugestywnego wyobrażania sobie i modelowania tych poziomów rzeczywistości, które nie są dostępne dla naszego bezpośredniego postrzegania. Z drugiej zaś strony, światopogląd mityczny, w ramach którego postrzegamy świat jako „wielką rodzinę” osobniczych przejawów Życia, wydaje się dla nas bardziej naturalny (na co zresztą wskazuje wspominany wyżej P. Boyer), niż sprzeczne z ludzką intuicją modele proponowane na przykład przez fizykę.
Dodajmy wreszcie, że dzisiejsze naukowe przyrodoznawstwo dostarcza coraz więcej ilustracji tego, że rozmaite istoty żywe przejawiają wiele zachowań, które, w ramach nowoczesnego zachodniego zabobonu, przyjęliśmy uznawać za ekskluzywnie ludzkie; wiemy już dziś, że zwierzęta, a nawet rośliny, komunikują się między sobą, śmieją się, okazują sympatię, strach, ból, współpracują ze sobą, często nawet udomawiają inne gatunki, niewykluczone że niekiedy przejawiają zachowania proto-religijne, a przede wszystkim, że każde z nich dąży do samozachowania, pragnąc uniknąć śmierci. Wiemy już dziś zatem, że różnica między człowiekiem a innymi istotami żywymi jest różnicą „ilościową” - różnicą natężenia określonych cech, a nie różnicą „jakościową” - esencjonalną.
Podmioty a nie przedmioty, panowanie a nie posiadanie
Żeby zrozumieć naturę archaicznego klanu patriarchalnego, musimy uświadomić sobie jeszcze dwa fakty. Po pierwsze: holistyczny i kosmocentryczny światopogląd człowieka archaicznego nie znał tak ostrego rozdziału na „podmiot” i „przedmiot”, jaki przyjęto w analitycznym światopoglądzie cywilizacji zachodniej. Jak już wspomniałem wyżej, dla człowieka Tradycji cały Kosmos tworzy dopełniającą się całość. Wszystkie jego elementy posiadają atrybuty życia, osobniczej indywidualności i podmiotowości, z drugiej strony będąc sobie wzajemnie współzależne. Natężenie życia, osobniczej indywidualności i podmiotowości jest oczywiście u różnych bytów niejednakowe i wszystkie owe byty można w związku z tym na tej zmiennej porządkować w ciąg rosnący.
Po drugie, co skądinąd pochodne jest pierwszemu, człowiek archaiczny nie zna zachodniego, ekskluzywistycznego pojęcia „własności”. Własność w społeczeństwie tradycyjnym jest raczej prawem do używania określonej rzeczy w określonym stopniu. Takie prawa do jednej rzeczy ma zazwyczaj wiele osób (w tym również pozaludzkich – duchów, przodków, innych organizmów żywych etc.) czy nawet wspólnot, toteż prawa takie tylko w wyjątkowych przypadkach sankcjonują zużycie danej rzeczy aż do zupełnego jej zniszczenia. Prawa do używania rzeczy w społeczeństwie tradycyjnym nie mają zatem nic wspólnego z sankcjonowaną przez zachodnie „prawa własności” władzą absolutną nad nią.
Patriarchat w światopoglądzie tradycyjnym
Poczyniwszy te dwa zastrzeżenia, wrócić możemy do naszego zasadniczego wątku, a mianowicie podstawowej jednostki społecznej w postaci klanu. W społeczeństwach indoeuropejskich zaadaptowanych do warunków życia w krajach północnej Eurazji, były to klany patriarchalne, o czym pisze choćby w doskonałej pracy „The Horse, the Wheel and Language” jankeski antropolog Dawid W. Anthony. Na czele takiego klanu stal mężczyzna-patriarcha, do którego gospodarstwa domowego należały żony, córki, synowie, niewolnicy, zwierzęta etc. Były to wszystko elementy jego dobytku, czy – jak moglibyśmy to inaczej określić - „przychówku”. Mężczyzna-patriarcha im przewodził i za nie odpowiadał.
Nie należy jednak jego patrymonialnej (tzn. ojcowskiej, opiekuńczej) władzy widzieć przez pryzmat patologicznych formuł utylitarystycznych, wytworzonych w zachodniej nowoczesności. Zachodnia instytucja własności ma charakter utylitarny i przedmiotowy, indoeuropejski patriarchat ma natomiast charakter patrymonialny i podmiotowy. Patriarcha nie traktuje swego dobytku jako materiału do „użycia i zużycia”, tylko autorytet swojej władzy opiera na poszanowaniu autonomii i podmiotowości kobiet, zwierząt, duchów, młodszych mężczyzn – wszystkich, którzy mu zawierzyli i którym przewodzi. Patriarcha, jako „samiec alfa”, może nawet wysłuchiwać i niekiedy uwzględniać rady innych członków swojego klanu, czy nawet swojego szerzej pojętego gospodarstwa a nawet Kosmosu – vide: korzystanie z wróżb, rad mędrców i pomocy staruch, przywoływanie cieni przodków itp.
Patriarchat opiera się na autorytecie, nie na „własności”. Ma charakter autorytarny a nie utylitarystyczny. Jest kompozycją praw i autonomii, a nie tyranią. Pozycja mężczyzny jest tam silniejsza niż w egalitarnej zachodniej nowoczesności, zarazem zaś poszczególne podmioty jego gospodarstwa (kobiety, zwierzęta, dobra materialne) są w swej naturze bardziej szanowane, niż w przesiąkniętej przedmiotowym i utylitarystycznym stosunkiem do rzeczywistości zachodniej nowoczesności. Poszanowaniem swej natury cieszy się nie tylko kobieta ale też dziecko, udomowione zwierzę, uprawiana ziemia, przodkowie i duchy gospodarstwa.
Patriarchat stanowi więc jedyną prawdziwą „emancypację” kobiety. Umożliwia jej Dasein - bycie sobą, bycie w sobie, bycie naturalne. Ale patriarchat jest też takim dasein dla całego naszego przychówku: dla zwierząt, roślin, dla całej przyrody. Bo w światopoglądzie tradycyjnym nie ma ontologicznej przepaści między człowiekiem a resztą przyrody, w związku z czym zaliczanie ich do tego samego zbioru i stawianie obok siebie nie jest dla człowieka uwłaczające.
Ronald Lasecki
Pierwodruk: "Chrobry Szlak", wrzesień 2023.
Komentarze
Prześlij komentarz