Metafizyka i symbolika w ruchu kamrackim

 


Fenomen ruchu kamrackiego ogniskującego się wokół aresztowanego po wiecu w Kaliszu 11. listopada Wojciecha Olszańskiego zasługuje na uwagę z kilku powodów.


W odróżnieniu od dotychczas znanych nam polskich organizacji nacjonalistycznych, kamraci są ruchem oddolnym, zdecentralizowanym i spontanicznym. Formacje takie jak Narodowe Odrodzenie Polski czy Młodzież Wszechpolska i Ruch Narodowy mają charakter odgórny i scentralizowaną strukturę organizacyjną. Sprawia to, że ich dzieje są dziejami kolejnych rozłamów lub wyrzucania z ich szeregów osób nie mieszczących się w wyobrażeniach ich przywódców (Adama Gmurczyka, Romana Giertycha, Krzysztofa Bosaka) odnośnie pożądanej „linii organizacyjnej”. Ewentualnie, w formacjach tego typu łamie się ludziom charaktery i moralne kręgosłupy, zmuszając ich do zaparcia się idei którym chcą służyć.


Inaczej jest z ruchem kamrackim, który komponują powstające samoczynnie lokalne „konfederacje”. Nie są one zakładane odgórnie, aczkolwiek inspiracją pobudzającą kamratów do konfederowania się jest osobisty charyzmat Wojciecha Olszańskiego. Posługując się kategorią wprowadzoną przez Maxa Webera (1864-1920), możemy więc powiedzieć że przywództwo w ruchu kamrackim jest przywództwem typu charyzmatycznego, podczas gdy przywództwo w dotychczas znanych nam organizacjach nacjonalistycznych jest bądź to przywództwem typu tradycyjnego („klan” Giertychów i „namaszczenie” przez seniorów w „Myśli Polskiej” i Młodzieży Wszechpolskiej), bądź przywództwem typu formalnego (Adam Gmurczyk posiadający prawa do symboliki i szyldu NOP). Wojciecha Olszańskiego nie chroni ani tradycja ani litera prawa – kamraci gromadzą się wokół niego, gdyż po prostu ma charyzmat lidera.


Przywództwo typu charyzmatycznego i oddolny oraz spontaniczny charakter ruchu nadaje mu organiczny charakter, podczas gdy inne inicjatywy nacjonalistyczne aż nazbyt często cierpią na nadmiar formalizmu i biurokratyzmu. Olszański nie jest typem przywódcy, który do idących za nim krzyczy „naprzód!”, lecz typem przywódcy który krzyczy „za mną!”, co czyni jego przywództwo niewymuszonym, lecz naturalnym. Organiczny charakter ruchu pozwala mu zaś odzwierciedlać zróżnicowanie polskiego społeczeństwa. Kamratom nie grozi tłamszenie przez organizacyjną biurokrację i przerośnięte ego przywódcy ich ukształtowanych naturalnie tożsamości i światopoglądów. Nikt kamratom nie będzie łamał kręgosłupów ani perswadował zaparcia się swoich światopoglądów.


Ten fascynujący polimorfizm ruchu kamrackiego odzwierciedla się w jego rozmaitych odsłonach; mamy tu i wypowiedzi utrzymane w duchu głębokiej pobożności chrześcijańskiej, i takie odwołujące się do niechrześcijańskich toposów słowiańskich, są i wypowiedzi zgoła frywolne, i tchnące „imponującym chłodem” i surową ascezą, są w ruchu kamrackim intelektualiści i są trybuni ludowi, są rzecznicy szukania porozumienia z bardziej demoliberalnymi formacjami i są zwolennicy politycznej rewolucji. Wydaje się, że swoistą „pneumą” przenikającą każdy przejaw ruchu kamrackiego i zlepiający go w jedną całość jest pewnego rodzaju „ludowy nacjonalizm” czy też „nacjonalizm populistyczny”.


Identyfikuje się on mniej na poziomie doktryny, a bardziej na poziomie tożsamości. Raczej w mentalności, niż w teorii. Raczej w praxis, niż w myśli. Oznacza on głębokie, subindywidualne poczucie wspólnoty. Widać to było doskonale w Kaliszu, gdzie więc zorganizowany przez kamratów odbierany był powszechnie jako misterium. Ruch kamracki sięga poziomu archetypu, tak jak definiował go Carl Gustaw Jung (1875-1961). Sięga więc poziomu sprzed indywiduacji jednostki, do tego co podświadome, wspólne wszystkim Polakom. Stąd wyczuwalne na spotkaniach kamratów poczucie radosnej jedności, na poziomie bardziej nawet elementarnym niż poglądy polityczne. Stąd też odraza do do ruchu kamrackiego adeptów tradycji politycznych mających za paradygmat indywidualizm.


Ja sam, a chyba i wszyscy inni stykający się z kamratami, wyczuwam tę archetypiczną, bardziej elementarną niż wtórnie konstruowane koncepcje, podstawę duchową tego ruchu. Jest bowiem w ruchu i w duchu kamrackim jakieś dalekie echo szlacheckich konfederacji – głęboko antyindywidualistycznych przecież. Jest echo jeszcze dawniejszych - równie antyindywidualistycznych - słowiańskich wieców.


Gdy zaś widzimy maszerujących ulicami kamratów, czy nie dostrzegamy pewnego podobieństwa z rozmaitymi amerykańskimi „milicjami”, będącymi przejawem „głębokiej Ameryki”, tamtejszego narodu? Gdy Biały Dom okupowali brodaci mężczyźni w futrzanych czapkach, jakby wyjęci z powieści Thomasa Mayne Reida i Jamesa Fenimore'a Coopera, cały zaś oślizgły garniturowy demoliberalny establishment zatrząsł się ze zgrozy, odrazy i oburzenia, pomimo całej naszej niechęci do USA i tamtejszej prymitywnej, demokratycznej antycywilizacji, czuliśmy do tych niekrzesanych „traperów” i „rednecków” sympatię.


Gdy miotający co drugie słowo „kurwami”filipiński prezydent Rodrigo Duterte rozprawiał się z plagą narkomanii w swym kraju i ustawiał do kąta abolicjonistyczno-demoliberalną V kolumnę powtarzającą humanitarne slogany za swoimi globalistycznymi panami, również czuliśmy do niego sympatię. Gdy posługujący się równie dosadnym słownictwem Mahmud Ahmadineżad zwracał Iran z toru prozachodniego i wprowadzał go na ścieżkę ku obecnej mocarstwowości, do niego także czuliśmy sympatię i mu kibicowaliśmy.


Jeśli z inicjatywami tymi się w pełni nie identyfikowaliśmy, to dlatego tylko, że zaistniały daleko, w obcych krajach. Oto jednak w naszym własnym kraju pojawił się ruch kamracki, w sensie odbijania się w nim „głębokiego narodu” w całym jego społecznym przekroju, będący odpowiednikiem tamtych wymienionych - choć mimo wszystko chyba bardziej od nich kulturalny, bo też polska kultura stoi po prostu wyżej niż tamte, a szczególnie wyżej niż jankeska.


Kamraci angażują w swój przekaz symbole zasadnicze dla etnosów i ludów indoeuropejskich. W Kaliszu Wojciech Olszański wykrzykuje w którymś momencie „niech zapłoną słowiańskie świce!”, po czym zgromadzenie rozświetla blask pochodni – nie takich ogrodowych, z supermarketu, wyglądających tandetnie produktów kapitalizmu, którymi w swoich lepszych czasach zdarzało się jeszcze posługiwać MW, lecz tradycyjnych pochodni, buchających pięknym, naturalnym płomieniem. Ogień jest indoeuropejskim symbolem życia, wiedzy, walki. Naturalny płomień jest widokiem pięknym. Człowiek dobrej rasy, gdy widzi naturalny płomień, czuje więź z tym co archaiczne, elementarne, z prazasadą. Ogień sprawia, że budzi się w nas coś pradawnego, zasadniczego, że zaczynamy niejako „duchowo drżeć”.


Kamraci posługują się symbolem wilka, sami uważają się za wilki, pozdrawiając się wilczym wyciem i formując w watahy. Symbol, jak wiemy od Josepha Campbella (1904-1987), jest zarówno znakiem jak i znaczoną przez niego treścią. Kamraci, nazywając się wilkami, niejako budzą w sobie wilczego ducha – duchowo „stają się” wilkami. Wilkołak, „dziki człowiek”, Leszy, jak pisze Timothy Husband, jest symbolem nieokiełznanej natury, pierwotnej niewinności i czystości, ale też pasjonarności i namiętności, woli życia, woli mocy.


Wilcza wataha jest obrazem lojalności i spojonej hierarchią jedności – jak piszą badacze żyjący przez lata z wilkami: Shaun Ellis i Charles Foster. Lojalność wobec braci-wojowników należy tymczasem do istoty męskiego honoru (wykraczając zazwyczaj poza możliwości i horyzont moralny wiecznie przeciw sobie intrygujących – na przykład w haremach – kobiet). Solidaryzm jest zasadą każdego prawdziwego nacjonalizmu, a solidarność dodatkowo polskim hasłem narodowym.


W impregnowanej przeniesionym ze świata hebrajskich pasterzy chrześcijaństwem średniowiecznej Europie z jej rolniczą gospodarką, wilk stał się głównym przeciwnikiem cywilizacji i postępu: najpierw się go bano, następnie go eksterminowano. Ten kierunek cywilizacyjny zmierza do wyhodowania „człowieka ściółkowo-klatkowego” co kulminuje w dzisiejszej tendencji sanitarnej i państwie terapeutycznym. Kamraci do tego „nowego wspaniałego świata” nie pasują, tak samo jak wilk nie pasował do świata urządzonego w myśl zasad użyteczności, praktyczności i eliminacji wszelkiego ryzyka (projektowanego obecnie choćby przez socjologa Ulricha Becka).


Wilk nie stanie się nigdy zwierzęciem ściółkowo-klatkowym. Kamraci „muszą” zatem z samej swej natury odrzucać sanitaryzm, państwo terapeutyczne, poprawność polityczną, cywilizację komfortu – i rzeczywiście je odrzucają. Wilk stał się dziś symbolem wojownika – wolnego mężczyzny, szamana, żyjącego w harmonii z naturą i nie znającego nad sobą pana: „kapłana”, biurokraty, kapitalisty. Nieprzypadkowo wilk jest symbolem nacjonalizmów ludów turkijskich, osadzając nas w rytmach eurazjatyckiej przestrzeni. Wilk to symbol człowieka i ducha prawdziwie wolnego, który „pogardliwie pomiata dobrym samopoczuciem, o którym marzą kramarze, chrześcijanie, krowy, kobiety, Anglicy i inni demokraci” (F. Nietzsche, „Zmierzch bożyszcz”).


Wycie wilka to zatem – jak mógłby powiedzieć niemiecki nacjonalista Ernst Jünger - „mroźny podmuch Nieznanego”. Wyczekiwaliśmy przez lata, by rozbrzmiało ponownie nad Słowiańszczyzną, oczyszczoną z cywilizacji zachodniej i wyzwoloną od tych, którzy przyszli tu przed wiekami „czynić sobie tę ziemię poddaną”. Wycie wilka zwiastuje koniec zachodniego antropocentryzmu, depczącej Matkę Naturę cywilizacji zachodniej. Pozostaje mieć nadzieję, że doczekamy czasów, gdy zabrzmi nad polskim sejmem (albo raczej jego ruinami).


Te wojownicze toposy w ruchu kamrackim to także efektowny mundur Wojciecha Olszańskiego, a częstokroć i innych kamratów (zarówno mężczyzn, jak i pań) – co mogliśmy widzieć choćby na zgromadzeniu ruchu kamrackiego 23. listopada pod Pałacem Namiestnikowskim. Ubiór mundurowy i paramilitarny stał się już od lat w polskim ruchu nacjonalistycznym synonimem „dziecinnego radykalizmu” piętnowanego przez różnej maści „realistów” i „dojrzałych działaczy”.


I rzeczywiście – mundury i pochodnie, które niegdyś przyciągnęły mnie do ruchu nacjonalistycznego, dziś już praktycznie ma manifestacjach narodowców się nie pojawiają. Widzi się za to oślizgłe garniturowe glisty i lumpenproletariacką neonazistowską subkulturę. Smutne jest, że wielu dawnych adeptów idealizmu politycznego stało się dziś „prawicowymi normalsami” lub nawet botami politycznymi PiS-u robiącymi tej reżymowej partii za mięso uliczne. Cieszy zatem, że ruch kamracki wraca do wojowniczej stylistyki, gdyż, jak wiemy, ten kto przywdziewa mundur, munduruje sobie również duszę.


Skoro zaś mówimy o mundurach, nie sposób tu nie wspomnieć o właściwym Olszańskiemu kawaleryjskim sznycie. Przywódca ruchu kamrackiego często pokazuje się konno, potrafi wywijać szablą, bagnetem lub rewolwerem. Z pewnością nie brakuje mu „ułańskiej fantazji”. Niekiedy odwołuje się do powojennego podziemia antykomunistycznego. Jakże to wszystko przecież polskie! Jakże potrzebne wobec narastania dziś w środowiskach narodowych demoliberalnej „świadomości nikczemnej”! Koń jest jednym z najważniejszych dla Polaków symboli – doskonale czytelnym w swej oczywistości, co dobitnie oddał w swej lapidarnej jego charakterystyce już autor pierwszej polskiej encyklopedii ksiądz Benedykt Chmielowski.


W czasach gdy wmawia nam się, że zwierzę ma rację bytu jedynie o tyle, o ile jest źródłem dochodu dla człowieka, ożywienie symboliki konia jest zdrowym odruchem duchowym – dyskusje które całkiem niedawno toczyliśmy przecież nad dręczeniem norek i innych zwierząt hodowanych na futra, w latach 1990. toczyły się wszak wokół hodowania koni na rzeź. I wówczas też rzecznicy „podłego utylitaryzmu” i rozmaici lobbyści, a także wyznawcy wszelakiej antropocentrycznej i kapitalistycznej kołtunerii wmawiali nam, że „koń jest tylko towarem” i powinno się go traktować analogicznie jak usypisko cegieł. Otóż, każdy kto zanurzony jest naprawdę w polskości, kto zna obrazy Gersona, Kossaków, Chełmońskiego, ten wie, że tak nie jest.


Gdyby chcieć tu sprowadzić dyskusję na temat ruchu kamrackiego do jednej płaszczyzny, trzeba by powiedzieć o konflikcie ducha dionizyjskiego i ducha apollińskiego. Kamraci to oczywiście duch dionizyjski, tak więc pasja życia i impet namiętności, gdzie dynamika ważniejsza jest niż doskonałość. Jak wiemy od Friedricha Nietzschego (1844-1900), z ducha dionizyjskiego wywodzi się wszystko, co w dziejach było wielkie, potężne i twórcze. Duch dionizyjski to gloryfikacja dostojeństwa, rozsmakowanie w tragicznym patosie życia, wzniesienie się ponad demokratyczny pułap mierności. Duch dionizyjski prowadzi więc do idei głęboko państwowej, twórczej: „Aby istniały instytucje – wyjaśnia wąsacz z Engadyny – musi istnieć pewien rodzaj woli, instynktu, imperatywu, aż złośliwie antyliberalny: wola tradycji, wola autorytetu, wola odpowiedzialności, rozciągająca się na wieki, wola solidarności w łańcuchu przeszłych i przyszłych pokoleń ad infinitum” (F. Nietzsche, „Zmierzch bożyszcz”).


Po stronie krytyków ruchu kamrackiego mamy zaś demoliberałów-karierowiczów i racjonalistów. Tym pierwszym, których sprowadzić można by tu generalnie do wspólnego mianownika mentalnej „giertychowszczyzny” i „bosakizmu”, poświęcimy zaledwie akapit, bo też ich walka przeciwko ruchowi kamrackiemu prowadzona jest z pozycji „świńskiego sprytu” - by „dbać o wizerunek”, „unikać elementów kontrowersyjnych”, „nie kompromitować się”, „zadawać się tylko z poważnymi ludźmi”, „unikać szurów”. To droga salonowo-snobistyczna, będąca w istocie parodią samej siebie. Jejfd adepci kończą, umawiając za pieniądze sesje w tabloidach i występując w dziwkarskich programach tanecznych lub brylując w rosyjskich mediach, gdzie zajmują się pluciem na Polskę jako „antysemicki kraj” pod rządami „faszystowskiej dyktatury”. Adepci tego kierunku to mentalne prostytutki, zasługujące na odrzucenie moralne a nie merytoryczną polemikę.


Racjonaliści to zaś w istocie dziedzice tradycji Oświecenia, w Polsce stanowiący wtręt niepasującej do naszej słowiańskiej duszy cywilizacji zachodniej. Dotyczy to zarówno szacownych kustoszy tradycji endeckiej, „dziennikarzy” dowartościowujących się wycieczkami do Rosji, jak i rozmaitych biednych ludzi, skrzywdzonych przez dyskusje na Facebooku, którzy nie mając na ogół żadnych idei albo swoje idee porzuciwszy, aksjologiczną pustkę zapełniają kompulsywnym wyśmiewaniem „szurów”, nader płynnie przechodzącym zresztą w masochistyczne już wyśmiewanie jako „szurów” wszystkich którzy nie mówią językiem demoliberalnego establishmentu. Za „odcięciem się od oszołomów” kryje się bowiem nader często odcięcie się od wszelkiego krytycyzmu wobec Systemu i ucieczka w „normalne”, bezpieczne życie utuczonej demoliberalnej wszy.


Racjonalizm tymczasem okazał się fikcją. Jako pierwsi sfalsyfikowali go kontrrewolucyjni przeciwnicy Oświecenia: Edmund Burke (1729-1797), Joseph de Maistre (1753-1821), Adam Heinrich Müller (1779-1829) i inni. Potem przyszedł „przełom antypozytywistyczny” końca XIX wieku i początku wieku XX, gdy spopularyzowaniu uległy prace Freuda, Junga, Marksa, Darwina, Sorela, Le Bona, Nietzschego i wielu, wielu innych. Udowodnili oni wszyscy, że ani człowiek jako jednostka nie jest istotą racjonalną, ani racjonalność nie rządzi masowymi procesami społecznymi. Człowiek myśli archetypami, prze(d)sądami, mitami, instynktami. Hołubiony przez racjonalistów rozum jest ich niewolnikiem, będąc w zasadzie złudzeniem. Do jak tragicznych skutków „automatyzmu zła” to złudzenie może prowadzić, ukazała w 1963 r. Hannah Arendt, falsyfikując racjonalizm także moralnie. Mamy wreszcie całkiem już współczesne prace „O naturze ludzkiej” (1973) E. O. Wilsona czy „Maszyna memowa” (1999) S. Blackmore, wskazujące na stojące za iluzją rozumu replikatory genetyczne i kulturowe. Wiara w rozum, w świetle stanu dzisiejszej wiedzy, jest więc odpowiednikiem wiary w płaską Ziemię. Dziedzictwo Oświecenia dawno już zbankrutowało.


Atakujący ruch kamracki „doktorzy małej wiedzy” wydają się nie znać zupełnie dorobku francuskiego myśliciela Georgesa Sorela (1847-1922), który pisał wszak „Dzisiaj ostatecznie wyzbyto się nadziei przyporządkowania natury nauce w sposób rygorystyczny; obraz nowoczesnych rewolucji naukowych nie jest budujący nawet dla uczonych i wielu ludzi dość naturalnie doprowadził do ogłoszenia bankructwa nauki”. Cywilizacja zachodnia zdecydowanie przeceniła rolę rozumu, którego wpływ na zachowanie człowieka i historię jest w istocie niewielki. Wielkie wydarzenia historyczne nie są bynajmniej „dziełem rozumowania gabinetowych mędrków, zajętych rozstrzyganiem zagadnień społecznych wedle reguł logiki”. Racjonalizm całkowicie fałszywie przedstawia naturę człowieka i ludzkie działanie.


Racjonalizm jest w istocie narzędziem Systemu, wmawiając postawę tchórzliwej pojednawczości i kabotyńską etykę kompromisu. Racjonalizm stara się „okiełznać życie”, tłamsić je, tamować, sprzeciwia się instynktom i popędom silnego życia. Racjonalizm to „moc niebezpieczna, podkopująca życie” (F. Nietzsche, „Ecce Homo”). Racjonalizm jest więc czynnikiem dekadencji – zamiast kierować ku górze, ku wzrostowi, ku pełni, pomniejsza, dyskredytuje, bezcześci, tłamsi do najniższego mianownika. Racjonalizm mówi „Nie” wszystkiemu co poza rozumem, co inne od rozumu, co nie jest rozumem. Racjonalizm to „niezdolność podziwiania, szanowania, kochania” (Gilles Deleuze). Racjonalizm, paradoksalnie, jest nieporozumieniem działającym depresyjnie. Racjonalista zaś jest nikczemnikiem, ucieleśnioną miernością ,dekadentem, „ostatnim człowiekiem”.


Ten racjonalistyczny zabobon pielęgnowany przez dzisiejszych kustoszy tradycji endeckiej, jak wiemy z historii, sprowadził na endecję trwający do dziś ciąg klęsk politycznych. „Niczego wielkiego – pisze bowiem G. Sorel – nie jesteśmy w stanie dokonać bez pomocy barwnych, dokładnie nakreślonych obrazów, które pochłaniają całą naszą uwagę”, tak więc mitów politycznych, narzucających się umysłowi z natarczywością instynktów i nadających pełnej realności najsilniejszym dążeniem narodu - na jakich opiera się dotycząca przyszłego działania przemiana woli.


Taki mit polityczny (mit Czynu) dał przed wojną Polakom Józef Piłsudski, z czasem - niezależnie od poważnych zastrzeżeń jakie można formułować w stosunku do tej postaci - sam stając się Mitem, awansując do statusu narodowego herosa, „boga” moglibyśmy powiedzieć. Endecja tymczasem, zamiast mitowi Piłsudskiego przeciwstawić własny mit, zajęła wobec samego zjawiska mitu pozycję – nazwijmy to anachronicznie - „liberalnej ironistki” (R. Rorty). Nie znajdując oddźwięku w narodzie. Charakterystyczne jest, że współczesny kustosz tradycji endeckiej, Jan Engelgard, w swoim komentarzu na temat Olszańskiego wspomniał jak przedwojenni endecy Stanisław Głąbiński i Władysław Grabski przerażeni byli w 1922 r. uliczną mobilizacją... zwolenników swej własnej partii. Charakterystyczne jest również, że środowisko kamrackie poważa z kolei bardzo Eligiusza Niewiadomskiego.


Mit umożliwia bowiem wyjście poza tyranię oportunizmu, narzucaną przez erystykę serwilistycznych rzeczników „umiarkowania” i „rozsądku”, krępujących wszelkie śmielsze poczynania i kiełznających wolę mocy. Mit polityczny ma działanie emancypacyjne, plastycznie obrazując przemianę świata i pozwalając na wyjście (mentalne a potem i materialne) poza granice Systemu. Racjonaliści polityczni stojący wobec mitu politycznego na pozycji „liberalnej ironistki” stają się więc przeciwnikami... mas własnego ruchu politycznego, a nawet mas własnego narodu. Rewolucja polityczna jest możliwa jedynie wówczas, gdy jakieś środowisko wykaże że to właśnie w nim odzwierciedla się duch narodu, dotychczasowa elita rządząca to tymczasem oligarchiczni uzurpatorzy, oderwane od ludu i tuczące się jego kosztem pasożyty. Każda grupa endeckich „wykształciuchów” dla której największym wrogiem jest... przeciętny polski nacjonalista i przeciętny Polak-nie profesor, jest organicznie niezdolna do sięgnięcia po władzę i jej sprawowania.


Naszym „wykształciuchom” polecić by w tym miejscu wypadło przemyślenia Kim Ir Sena (1912-1994), który uważał że partia komunistyczna tylko wtedy ma szansę na przeprowadzenie rewolucji, gdy nie tyle narzuca ludowi jakąś odgórną, arbitralną wizję, ile odzwierciedla narodowego ducha, kanalizując aspiracje ludu w kierunku rewolucyjnym. Rewolucja ma zatem mieć charakter ludowy, a nie arbitralny, dogmatyczny, odgórny i racjonalistyczny. Myślących kategoriami dogmatycznymi zideologizowanych „sowieckich Koreańczyków” przybyłych po wojnie z Rosji, twórca współczesnego niepodległego państwa koreańskiego odesłał tam skąd przybyli, gdy tylko pozwolił mu na to układ sił wewnętrznych i międzynarodowych. A sam zbudował nieprzenikliwe z zewnątrz państwo, które do dziś zachowuje niezależność od Systemu.


Na koniec tych rozważań przytoczę anegdotę osobistą: gdzieś około 2008 roku uczestniczyłem w ówczesnym warszawskim marszu z okazji 11. listopada. Nie było tam wtedy jeszcze MW ani Krzysztofa Bosaka, nad pochodem nie unosił się zatem swąd giertychowszczyzny. Były za to pochodnie, były mundury, był hymn ONR, były okrzyki przeciwko NATO i UE. Nie ze wszystkimi hasłami i ideami ONR czy w ogóle nacjonalizmu się wówczas zgadzałem i zgadzam się dziś, na poziomie jednak subracjonalnym, poczułem się wówczas u siebie. Od tamtego czasu minęło już kilkanaście lat, osoby obok których wówczas szedłem dziś albo nawołują do głosowania na Andrzeja Dudę i zajmują się wychwalaniem PiS, albo zostały „normalnymi prawicowcami i patriotami”. Coś więc poszło nie tak.


Gdy oglądałem relację z wiecu w Kaliszu, poczułem się podobnie jak w 2008 r. Choć nie było mnie w Kaliszu, wiem, że czułbym się tam u siebie, a pośród kamratów jak pośród swoich. Ożywiono bowiem te same symbole, te same archetypy. Idee polityczne mogą być mniej czy bardziej odległe, ale charakter politycznego misterium był chyba zbliżony – z zastrzeżeniem, że w Kaliszu najpewniej było lepiej. Chyba podobnie musiał myśleć pułkownik Koc, gdy uczestnicząc w spotkaniach „bepistów”, stwierdził później że „poczuł się, jakby znowu był w Legionach”.


Ronald Lasecki

 

Pierwodruk: "Chrobry Szlak", nr 11/2021



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Popieram akcję Grzegorza Brauna

Separatyści wygrywają w Polinezji Francuskiej

Jak nie być oszołomem